czwartek, 27 stycznia 2011

Lot do Kathmandu i spotkanie z Manu

Lotnisko i pas startowy w Lukli



Pas startowy o dlugosci 400 metrow i nachylony pod katem 40 stopni:)


Lukla o wschodzie slonca

Glowna hala lotniska


Lukla w promieniach slonca


Moj samolocik do Kathamndu:)
Pamiatkowe zdjecie z Yeti Airlines:)
Lukla z poziomu ptaka:)

Widoki na Himalaje podczas lotu Lukla-Kathmandu











Widok na Bhaktapur w okolicach Kathmandu

Zamiast tasm z bagazami.. reczny rozladunek:)



23.10.2010

Lukla - Kathmandu

To byla wczesna pobudka. Musialam zjawic sie na lotnisku co najmniej godzine przed odlotem, wiec nie bylo czasu na poranne leniuchowanie. Szybkie sniadanie (musli z mlekiem, herbatka), plecak na plecy i w droge. Wokolo lotniska zgromadzonych bylo juz sporo ludzi... wszyscy przyszli poogladac odloty i przyloty. Ale co sie dziwic, pas startowy wygladal naprawde okazale, wiec bylo zrozumiale, ze wzbudzal takie zainteresowanie:)
Porobilam kilka zdjec i poszlam do srodka budynku lotniska. Przyznam, ze sam budynek byl zaskakujacy, zadnych oznaczen, nie do konca wiadomo bylo, gdzie isc. Dotarlam jednak do wielkiego pomieszczenia, gdzie zgromadzona byla dosc duza grupa turystow. Byla dopiero godzina 6-ta, wiec nic sie jeszcze nie dzialo (pierwszy lot byl o 7-mej). Czekalam sobie wiec w pseudopoczekalni, az pojawia sie jacys pracownicy lotniska. Rozgladajac sie dookola zobaczylam, ze jedynym czynnym w tym momencie biurem, byl maly kantorek z opisem "Bank". Domyslilam sie, ze podobnie jak na lotnisku w Kathmandu, tu rowniez pobierana jest oplata lotniskowa, bez ktorej nie wpuszcza na poklad samolotu. I mialam racje. 170 rupii mniej w kieszeni, ale papierek z oplata w rece. Po pol godzinie pojawilo sie kilku urzednikow, cos krzyczeli, wzywali pewnych ludzi. Generalnie nie wiadomo bylo o co chodzi i jaki jest klucz do tego calego zamieszania. Stalam wiec spokojnie, az w pewnym momencie pracownik Yeti Airlines, ktory wczoraj potwierdzal moj bilet, wezwal mnie machnieciem reki. Wzial ode mnie bilet, wreczyl karte pokladowa, na ktorej byl tylko numerek 3, wzial plecak, oznaczyl nalepka z numerem, a potem rzucil na kupe innych bagazy jak worek ziemniakow. Cale szczescie wszystkie delikatne rzeczy mialam w bagazu podrecznym:):), bo nie wiem czy przetrwalyby ten rzuty:) Potem wskazal mi droge do malego korytarza, gdzie znajdowalo sie "security check". Sprawdzanie bagazu podrecznego, ubrania i przejscie do kolejnego pomieszczenia, ktore okazalo sie finalowa poczekalnia. Przyznam, ze to miejsce wygladalo juz bardzo przyjemnie...czyste, schludne, z wygodnymi siedzeniami.
Niestety do odlotu mojego samolotu bylo jeszcze sporo czasu, wiec stalam sobie przy oknie i podziwialam coraz to nowsze samoloty, ktore ladowaly na lotnisku, a po 10 minutach odlatywaly spowrotem z nowa grupa osob. Moj samolot byl trzeci, wiec troszke to zajelo. Niemniej widok na Lukle i doline w oddali byl naprawde piekny.
Rozmyslalam sobie jak niesamowite doswiadczenia zdobylam na tym trekkingu, jak genialnych ludzi spotkalam, i jak przecudowne gory widzialam. To byl niezapomniany czas i zalowalam, ze juz sie konczy. Jednak ja to w zyciu bywa, jedno sie konczy, a drugie zaczyna. Wiedzialam, ze za kilka godzin w Kathmandu spotkam Manu i reszte ekipy i zacznie sie nowa przygoda, nowy rozdzial w podrozy. Wiec nie bylo co rozpaczac, a jedynie cieszyc sie tym co przezylam i jakie wspomnienia mialam.
Po okolo godzinie przylecial moj samolot. 15 osob z karta pokladowa z numerkiem 3 ustawilo sie przed wyjsciem. O dziwo, wysiadanie pasazerow, ktorzy wlasnie przylecieli, rozladowywanie ich bagazy, ladowanie nowych i wsiadanie kolejnych pasazerow, zajmowalo naprawde krotka chwile i przebiegalo bardzo sprawnie. W samolocie zajelam miejsce po prawej stronie, bo czulam, ze widoki beda powalajace. I nie mylilam sie. Przed startem stewardesa poczestowala nas malym cukierkiem i zaproponowala wate do uszy i wystartowalismy.
Lukla zostala w tyle, a przede mna rozpostarl sie niesamowity widok na Himalaje. Wow... fruwalam. To byl najpiekniejszy widok, jaki moglam sobie zazyczyc na zakonczenie trekkingu:) Przez ponad 40 minut osniezone szczyty Himalajow odprowadzaly nas do Kathmandu. Cudownie.
Po okolo godzinie dolecielismy do Kathmandu. Gorac, jaki mnie uderzyl po wyjsciu z samolotu byl szokujacy. Odwyklam od takiej temperatury. Nawet dzisiaj w Lukli ubralam na siebie kurtke i polar, bo bylo zimno, a tu... mozna bylo rozbierac sie do krotkich rekawkow i spodenek. To sie nazywa zmiana... ale moze to i dobrze, bo bede miala okazje wygrzac sie za te 3 tygodnie mrozu:)
Najpierw wsadzono nas do autobusu, ktory wywiozl nas poza lotnisko. Po jakis 10 minutach dojechaly do nas bagaze i spokojnie moglam opuscic to miejsce. Nie wracalam jednak do centrum Kathmandu. Wraz z Manu i znajomymi zorganizowalismy wszystko tak, aby nasze plany sie pokryly. Ja przylecialam na lotnisko okolo godziny 10-tej. Na 12-ta zaplanowany byl przylot samolotu z Sharjah, ktorym przylatywaly Kacha z Ania z Polski. A z kolei na godzine 13.15 zapowiedziany byl smaolot z Delhi, w ktorym siedzial Manu z Nagu. Tak wiec mielismy spotkac sie tego samego dnia na lotnisku. Wow.. jakze cieszylam sie, ze juz za 3 godziny spotkam sie z Manu... tesknilam za nim bardzo, bardzo....
Przeszlam wiec z terminalu krajowego na miedzynarodowy, znalazlam miejsce w poczekalni i czekalam. Nie czulam sie jednak najlepiej, bo z powodu duzej zmiany pogody (od mrozu po gorac) lapalam przeziebienie:( Ojj nie dobrze. Nie zmarnowalalm jednak tego czasu... pisalam pamietnik i nadrabialam zaleglosci:) Wokolo ludzie zmieniali sie z minuty na minute, a ja nadal wytrwale czekalam.
Okolo 12-tej przylecial pierwszy oczekiwany przeze mnie samolot. O jakze sie ucieszylam, gdy w hallu lotniska pojawila sie Kacha i Ania. Milo bylo spotkac bratnie dusze po takim czasie. Ani nie poznalam wczesniej, wiec bylo to nasze pierwsze spotkanie, ale bardzo pozytywnie je wspominam. Potem nadrabialysmy zaleglosci plotkarskie oczekujac na przylot Manu.
Ohh, jakze skoczylam z radosci, gdy Manu pojawil sie w hallu. Cieszylam sie bardzo, bardzo. Oczywiscie zanipokoil sie troche moim wygladem, bo bylam naprawde chuda po Everescie... no ale coz.... teraz bede nadrabiac zywieniowe zaleglosci:):)
Zakoczyl mnie jednak widok Nagu, ktory przyjechal z noga w bandazach i o kuli. Za kilka dni wybieralismy sie na trekking wokol Annapurny, wiec nie mialam pojecia, jak uda mu sie to przejsc. Okazalo sie, ze 2 tygodnie wczesniej skrecil noge, ale nie poddal sie. Powiedzial, ze pojdzie na trekking i jak sie z czasem okazalo ...poszedl. Przeszedl caly trekking wokol Annapurny o wlasnych silach, z wielkim plecakim na plecach i niestety kula ochraniajaca noge. Bylam z niego bardzo dumna.
Ale wracajac do spotkania na lotnisku....po przylocie moich kochanych Hindusow, zaczelismy szukac taksowki. Oczywsicie znow z nas zdarli, ale nie bylo mozliwosci wynegocjowania taniej. 500 nrs to cena, ponizej ktorej nikt nie chce zejsc. Nie mielismy wiec wyboru. Po 40 minutach dotarlismy do Freak Street. Co mnie ucieszylo to fakt, ze wszystkim spodobalo sie miejsce, w ktore ich przywiozlam.
Niestety jak sie okazalo, Manu nie dal rady zabukowac noclegow w moim hotelu, tak jak go prosilam. Podobno telefon, ktory mu podalam nie dzialal, wiec nie bardzo moglam go winic. Pierwsze kroki skierowalismy wiec do Yellow Lodge, potem do La Casa Lodge, ale na nasze nieszczescie wszystkie pokoje byly zajete. Wybralam sie wiec z Manu na poszukiwanie innych hoteli. Po pol godzinie wrocilismy z dobrymi wiesciami- znalezlismy pokoje w Annapurna Lodge na tej samej ulicy (po negocjacjach 300 nrs/double).
Po krotkim leniuchowaniu w pokojach poszlismy do ukochanej restauracyjki Tip-Top, a potem na spacer po Durbar Square. Kazdy byl zachwycony miejscem, a ja cieszylam sie najbardziej z tego, ze Manu i reszta sa razem ze mna!!!:):)

2 komentarze:

  1. Ach, jak miło czytać takie historię! :)
    Bardzo mi się podobają! Oby tak dalej!:)

    Pozdrawiam,
    Monika z Białej Podlaskiej :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziekuje bardzo. Milo mi,ze moje pisanie sie komus podoba:)
    Pozdrawiam z Bangalore

    OdpowiedzUsuń