wtorek, 18 stycznia 2011

Buddyjski klasztor w Tengboche i droga do Pheriche

Przepiekny buddyjski klasztor w Tengboche


Mandala, przygotowywana na nadchodzacy festiwal Mani Kumbu


Lama Pasang, Marta i Drahanka









Widoki z Tengboche

W tamtym kierunku idziemy.. hurrraa:)





A to znowu My:)

Klasztor Tengboche




Nasz pokoj w Traveller's Home


Tuz przed wyjsciem z Tangboche

W drodze do Pheriche:)




Pangboche:)
Lokalne "paliwo" w postaci odchodow jakow i lepienie plackow:)
Ohhhh, duzo tego:)


Drahanka w roli tragarza...
...niestety bez powodzenia, ciezar 100 kg pokonal mnie:(



Pheriche i nasz pokoj w Khumbu Lodge:)

11.10.2010

Tengboche - Pheriche (4371m)

Wraz z Marta obudzilysmy sie dosc wczesnie (oczywiscie chlopcy jeszcze smacznie spali, spiochy:)). Niestety pogoda za oknem nie byla zbyt satysfakcjonujaca, cale niebo zakryte chmurami, zero widokow:(:( Z tego tez powodu nie szalalysmy z wczesnym wyjsciem. Na sniadanko "champa porridge", herbatka i czulam, ze moge biec dalej:)
Najpierw poszlysmy obejrzec klasztor. Piekny z zewnatrz, ale jakze urokliwy w srodku. Tu przydarzyla nam sie mila historia z mnichami. Gdy weszlysmy do srodka 4 mnichow zajmowalo sie wlanie robieniem mandali na nadchodzacy festiwal Mani Kumbu. Ohh, jakze piekna byla ta mandala. Przyznam, ze tak wielkiej i tak slicznej jeszcze na zywo nie widzialam. Zaczelysmy rozmawiac z mnichami, wypytywac, odpowiadac na ich pytania... zrodzila sie z tego przesympatyczna konwersacja. Mnisi opowiadali o klasztorze, o swoim zyciu, jak sie tam znalezli, jak sie czuja ze swoim powolaniem. To bylo bardzo ciekawe. Do tego dali nam sprobowac robic mandale. Wow, jaka to precyzyjna praca! Uzywa sie przy niej bardzo ciekawych narzedzi- cos na ksztalt lejka z zabkami, plus patyk, ktorym wprowadza sie lejek w wibracje, w wyniku czego kolorowy proszek wysypuje sie na powierzchnie. Ganialna metoda, bo pozwalala tworzyc naprawde cienkie linie, dzieki ktorym nadaje sie precyzje calemu dzielu. Mandala wygladala naprawde przepieknie. Bylam zachwycona samym wzorem...po kilku slowach zachwytu z mojej strony, jeden z mnichow, z ktorym najwiecej gaworzylam, wreczyl mi zdjecie ze wzorem obecnie wykonywanej mandali. Oczywiscie przyjelam dar z wielkim usmiechem na twarzy:) Pozwolili nam rowniez poklikac kilka zdjec na pamiatke, a na koniec zaprosili na lokalna herbatke... to bylo naprawde mile z ich strony!!! Ja bylam wniebowzieta, bo panowala tam jakas magicznie pozytywna energia, ktora krazyla miedzy nami. Niezapomniane przezycie:)
Na koniec moj ulubiony mnich Pasang zaproponowal wymiane maili. Oczywiscie zgodzilam sie, bo rozmowa byla bardzo sympatyczna, a poza tym milo byloby wymienic kilka maili z lokalnym mnichem. Ubawil mnie jednak, gdy zapytal, czy mam konto na facebooku:):) Hihi.. lama z Tengboche (z klasztoru na wys. 3860m) ma konto na facebooku.. hihi.. dobre!!!
Gdy po tym ekscytujacym spotkaniu wyszlysmy na zewnatrz okazalo sie, ze pogoda znaczne poprawila sie i wokolo zaczely pojawiac sie coraz to nowsze, osniezone szczyty. Wow...byly jak na wyciagniecie dloni i powalaly na kolana.. coraz bardziej mi sie tu podobalo:):);)
Chlopcy z ciepliwoscia czekali na nas, wiec szybciorkiem wzielysmy nasze manatki i w droge:) Tuz przy wyjsciu z Tengboche spotkalismy kolejna polska dziewczyne, ktora wybrala sie samotnie na trekking. WOW... jako Polki jestesmy wiec genialne!! Podczas trekkingu spotkalam tylko kilka osob, ktore podrozowaly same, ale nie byly to dziewczyny, a jedynie mezczyzni...jak widac tylko Polki sa na tyle odwazne, aby wybrac sie w wysokie gory samemu. Wielkie brawo dla NAS!:)
Poczatkowo droga ciagnela sie po plaskim, potem przez dwa mostki i lekko pod gore. Wieksza czesc drogi pokonalam dzisiaj z Jarkiem, wsluchujac sie w ciekawe historie m.in. o jego wspinaczce na Aconcague (6962m) w Andach (wspial sie tam sam! wow). Pierwsza wioska na naszej drodze bylo Pangboche (3900m), ktore okazalo sie byc naprawde urokliwa wioska:) Tutaj to zagadalam jednego z tragarzy, ktory niosl 5 wielkich belek, ile waza i czy moge sprobowac je podniesc. Okazalo sie jednak ze 100 kilogramow na plecach przeroslo moje mozliwosci:( Ale zawsze warto bylo sprobowac:). Cale szczescie Jarek uratowal nasz honor i podniosl ciezar:)
Kolejna atrakcja wioski byl widok, jak z odchodow jakow lepi sie swoiste placki, ktore wykorzystuje sie do palenia w piecu. Sa one najlepszym paliwem w tym rejonie i co najwazniejsze darmowym:). Pytanie tylko czy to lepienie jest przyjemne, czy tez nie:) hihihi...jacys chetni???:)
W Pangboche zrobilismy sobie godzinna przerwe na odpoczynek. Szefowa kuchni Drahanka serwowala dzis chleb tostowy z Kathamndu, resztke polskiej, suchej kielbasy i wedzony ser. Czyz nie brzmi to apetycznie:) Do tego gorzka herbata i usmiech na buziach naszej ekipy. To sie nazywa "good service":).
Dalsza droga nie byla zbyt ciezka, glownie przez bardzo dluga doline, lekko pod gore. Na koniec przejscie przez niewysoka przelecz, nastepnie rzeke i bylismy na miejscu. Pheriche przywitalo nas jednak sporym zachmurzeniem i szaroscia popoludnia:(
Pheriche, polozone na wysokosci 4731m, okazalo sie byc mala wioska, usytuowana w bardzo szerokiej dolinie tuz nad rzeka Tsola. Znajduje sie tu sporo lodge'y, jak i szpital zbudowany w 1975 roku przez Japonczykow. Wioska jest rowniez siedziba dla Himalayan Rescue Association.
Cale szczescie nie mielismy problemu ze znalezieniem noclegu. Za 100 rupii pokoj dla dwoch osob w Khumbu Lodge, tuz przy wejsciu do wioski:). Wieczorkiem jadalnia ogrzewana byla odchodami jakow, wiec bylo cieplutko i przytulnie:) Poza nami w lodge'y byla spora grupa Skandynawow, ktorzy mieli cala rzesze tragarzy, przewodnika, ktory im nadskakiwal i full service, jezeli chodzi o wszystkie zachcianki. Dziwnie sie na to patrzylo, bo przeciez jestesmy w gorach i luksusy powinny pojsc na bok.. no ale kazdy ma to, co mu odpowiada:).
Po zapelnieniu naszych zoladkow (ja zafundowalam sobie "fried potatoes with yak cheese") i poleniuchowaniu na lawach jadalni, poznym popoludniem wybralismy sie na spacer po wiosce. Okazalo sie, ze codziennie o 15-tej tuz przy lokalnym szpitalu prowadzone sa wyklady dotyczace choroby wysokosciowej. Szkoda, ze nas to ominelo, bo mimo ze mam jakas wiedze na ten temat, zawsze milo byloby dowiedziec sie czegos wiecej:( Nie pospacerowalismy dlugo, bo szybciutko sie sciemnilo. Probowalismy pochodzic w ciemnosciach, ale ciagle potkniecia o kamienie szybko nas zniechecily:) Po powrocie do lodge'y dalsze wylegiwanie na lawach tuz przy jadalnym piecyku i wariackie pogaduchy:0 Pod koniec wieczoru Grzesiek zebral sie na odwage, aby poprosic przewodnika grupy skandynawskiej o zmierzenie nam poziomu tlenu we krwi, ktora wskazuje, jak zaklimatyzowanym sie jest. Ucieszylam sie, bo mialam najwyzszy wskaznik- 90, co jest bardzo dobrym wynikiem:) Na kolacje zupka pomidorowa i do lozeczka:)
To bylo piekny dzionek pod wzgledem krajobrazowym, jak i towarzyskim:)

1 komentarz:

  1. To chyba ja jestem tą Polką spotkaną przy wyjściu z Tengboche :) Bo pamiętam, że 11 października, kiedy już szłam w dół minęłam czwórkę Polaków w składzie 2+2 :)

    Ps. Moje relacje można znaleźć na portalu Planeta Gór, o na przykład takie cudo: http://www.planetagor.pl/articles/entry/Czym-si

    OdpowiedzUsuń