wtorek, 8 lutego 2011

Przemierzajac zielone doliny... droga do Bahundanda

W Besisahar o poranku
Kolory Nepalu:)
Widok na Besisahar
Sniadanie w lokalnej knajpce
Puri i chai

Po sniadaniu ... w droge
Besisahar
Lokalny sklepik
Dworzec autobusowy w Besisahar
W wesolym busiku do Bhulbule

Drahanka, Nagu i kawalek Manu:)




Dziewczynka w szkolnym uniformie




Pierwsze widoki na masyw Annapurny







Nasz busik po dotarciu do Bhulbule
Drugi check post na naszej drodze...Bhulbule
Opuszczajac Bhulbule


W tym kierunku zmierzamy...:)







Odpoczynek w
Nagu strong man:)
Manu wielki usmiech::)
Ania oaza spokoju:)
Zabawa lokalnych dzieci:)





Kolejny wiszacy most na naszej drodze:)

Manu- lokalny sprzedawca.. pasuje mu ta rola:)











Dochodzac do Bahundanda


Na ryneczku w Bahundanda



Nasza przystan w Bahundanda- Hotel Mountain View


Wieczorny posilek- dhal bhat
Wyczekiwana kolacja:)
Skromny, ale czysty pokoj w Hotel Mountain View
Widok z Hotel Mountain View










28.10.2010

Besisachar (760m) - Bhulbule (840m)- Bahundanda (1310m)


O dziwo dzisiejszego dnia nikt nie musial na nas czekac. Umowilismy sie w recepcji o 7-mej i punktualnie o tej godzinie wszyscy zjawili sie na miejscu. Wydaje mi sie, ze powodem punktualnosci byla jednak nie wrodzona cecha, a jedynie fakt, ze nie musielismy sie pakowac, bo od wczoraj wszystko bylo w naszych plecakach:) hihi:)
Zadecydowalismy opuscic hotel bez sniadania. Po wczorajszej przygodzie w hotelowej restauracji postanowilsimy nie ryzykowac i zjesc gdzies indziej. I to byla genialna decyzja. Po 10 minutach spacerku glowna ulica Besisahar znalezlismy mala knajpke, gdzie tloczylo sie kilku lokalnych mieszkancow. Moze miejsce nie bylo zbyt urokliwe, bo male i stosunkowo brudne, ale za to jedzenie wysmienite:) Dwie porcje puri za 20 rupii kazda i pelny zoladek.. mniam mniam.. to bylo pyszne. Na deser zaserwowalismy sobie indyjsko-nepalska slodkosc- jelabi i masala chai. Pyszne sniadanie za nami:)
Besisahar okazalo sie byc dosc dluga wioska, zlokalizowana wzdluz glownej drogi. Wszedzie male sklepiki, male restauracyjki i specyficzny wioskowy klimat:) Nie obeszlo sie jednak bez sprawdzenia pozwolen. Pod koniec wioski pierwszy check point i pierwsza pieczatka w TIMS. W miedzyczasie minal nas autobus do Bhulbule- nastepnej wioski, ktora byla naszym celem.Co nas jednak zaskoczylo zazadali 200 nrs za osobe, a z tego co sie dowiedzielsimy w hotelu powinno byc 50, wiec podejrzewajac naciaganie przepuscilismy ta okazje. Gdy my zajmowalysmy sie pozwoleniami, Manu z Nagu udali sie na pobliski dworzec, aby sprawdzic kolejne autobusy. Gdy tam dotarlysmy okazalo sie, ze uzgodnili dosc dogodna cene dla nas, wiec pedem plecaki na dach, my do srodka i w droge.
ohhhh, jaka to byla niesamowita przejazdzka. W autobusie poza nami nie bylo zadnych innych turystow, a jedynie lokalni ludzie. Do tego nepalska muzyka na caly regulator i powalajace widoki za oknem. Wiekszosc turystow pokonuje ta odleglosc na nogach, przy czym trasa wiedzie caly czas droga. Dlatego tez postanowilismy ulzyc naszym nogom i ramionom i przeskoczyc ten etap trekingu przemieszczajac sie wesolym busikiem:) I to byla genialna decyzja:)
Droga byla niesamowicie wyboista, wiec przy kazdym kamieniu, kazdym dole podskakiwalismy do sufitu... to bylo zabawne i niezapomniane. Mijalismy kolejne wioski, a ja coraz bardziej zdawalam sobie sprawe, ze ten trekking bedzie diametralnie inny niz Everest. Zielono, wioskowo, cieplo...zapowiadalo sie wiec pieknie. Przez cala droge jazdu busikiem wrac z Ania wystawalysmy przez sasiednie okna pstrykajac zdjecia i podziwiajac widoki. Bylo naprawde pieknie... no moze poza kilkoma guzami na glowie, jakie okazaly sie pozniej pamiatka z tej przejazdzki... hihi.
W pewnym momencie pojawily sie pierwsze osniezone szczyty. W tej chwili nie do konca pamietam ich nazwy, ale mam przed oczami niesamowity kontrast miedzy ta gleboka zielenia dolin i bialym puchem na szczycie. WOW... to bylo cos:)
Po godzinie jazdy dojechalismy do celu, a wiec wioski Bhulbhule (840m). To byl ostatni przystanek i miejsce gdzie droga sie konczyla... i cale szczescie.. moglismy wyjsc na prawdziwy szlak:) Najpierw udalismy sie do check point, gdzie kolejne sprawdzanie dokumentow. Tu oczywiscie Manu po raz kolejny zrobil furore... tak sie rozgoscil, tak zadomowil, ze jedna z pracownic punktu smiala sie, ze chyba chce ja zastapic w obowiazkach:) Kto wie, kto wie....:)
Pierwsze zdjecie przy check point i poczatek trekkingu!!!
Zaraz za punktem kontrolnym sciezka schodzila nieco nizej, prosto nad rzeke Marsyangeri. Pierwszy wiszczy most za nami:) Poczatkowo szlak rpowadzil niemal po plaskim, wiec nie trzeba bylo sie zbytnio wysilac. Niemniej moj plecak byl naprawde ciezki, wiec wiedzialam, ze czeka mnie przepakowanie:) Pogoda byla przepiekna, slonce i czyste niebo, widoki powalajace, biale szczyty w oddali, ktore towarzyszyly nam od samego poczatku i ta zielen dolin. Najbardziej podobala mi sie wioska Nadi Bazar z kilkoma lodgami... kolorowe kwiaty, pola ryzowe wokolo, po prostu bajkowo!!:) Przy jednej z lodgy zroilsimy krotka przerwe na odpoczynek. Slonce bylo naprawde silne, wiec trzeba bylo schowac sie w cieniu altanki:) NA drodze bawily sie dzieci, wokolo cisza, piekne otoczenie... czego mozna bylo chciec wiecej?!:) Potem dalej z droge. Nagu poszedl pierwszy, bo pomimo kuli byl stosunkowo szybki. Poza tym leki przeciwbolowe, ktore bral nie dzialaly dlugo, wiec chcial przejsc jak najdluzsza trase bezbolesnie. My wleklismy sie nieco za nim. W jednej z wiosek nabylismy mape okolicy bo jak sie okazalo, zadna z osob naszej piatki nie byal przygotowana i poza zwyklymi kserowkami nie mielismy zadnej mapy... hihi.. to sie nazywa profesjonalne przygotowanie:)
Niestety poza sielanka mielismy jedna przygode... juz pierwszego dnia nasza grupa sie rozdzielila i.... czesc zgubila. Niezly poczatek. Jak wspomnialam Nagu szedl zawsze pierwszy... za nim zawsze podazala Kacha (z najlzejszym plecakiem i najwieksza iloscia narzakan:), a potem po jakims czasie, ja Ania i Manu. Po kilku dniach ta kolejnosc stala sie rutyna. Ale nie narzekam, bo nasza trojka tworzyla niezla druzynke i swietnie sie razem bawilismy. Niemniej pierwszego dnia Nagu i Kacha zboczyli z drogi i zamiast pojsce stokiem do gory zeszli do rzeki i podazali wzdluz wody. Niestetty ta droga nie prowadzila donikad a biedny Nagu z kula u nogi niezle sie nameczyl na wielkich kamieniach. Przyznam, ze martwilam sie o nich, bo byli przed nami, a potem nagle znikneli... no i jak to w gorach przystalo, nie bylo zadnego kontaktu, zadnej mozliwosci zorientowania sie gdzie sa, a nikomu nie usmiechalo sie wracac z wilekim plecakiem. Siedlismy wiec na wzgorzu, odpoczywalismy i wierzylismy, ze gdzies sie pojawia. W pewnym momencie po jakichs 40 minutach czekania pojawily sie dwie znajome postury.. ufff.. ale nam ulzylo. Reszte drogi przebylismy juz razem. Kolejna wioska byla Lampata, gdzie ekipa zatrzymala sie na krotkie mycie twarzy, a potem juz tylko do gory. Nasz cel byl w zasiegu wzroku i znajdowal sie na szczycie wzgorza. Czekalo nas strome podejscie, ale cale szczescie osloniete drzewami, wiec moglismy schowac sie w cieniu galezi i uniknac prazacego slonca. Po drodze zatrzymalismy sie jeszcze przy niesamowitym drzewie, skad rozposcieral sie cudowny widok na cala doline. WOW. to bylo cos.
Stad nie bylo juz daleko do Bahundanda (1310m). Wioska polozona byla na przepieknym wzgorzu z widokiem na liczne tarasy ryzowe. Poniewaz przybylismy tu dosc wczesnie nie wiedzielismy czy isc dalej, czy zostac tu na noc. Pierwsze kroki skierowalismy wiec na malutki ryneczek wioski, ohhh, jakze urokliwy, zlokalizowany wokol wielkiego drezwa, przy krotym biegaly i bawily sie male dzieci. Miejsce byla naprawde klimatyczne, biegajace dzieci, inne wracajace ze szkoly, spacerujace kozy i krowy, kobiety z wielkimi pekami galezi na plecach...CUDO. OCzywiscie jak przystalo na Manu od razu zagadal do jednej z lokalnych kobietek i tak sie zaczela naszala przygoda z lunchem. Najpierw herbata w jej restauracyjce, a potem maly lunch. Ja, Manu i Nagu zadowolilismy sie chlebem z kielbasa z Polski, wiec byl to niemal swiateczny posilek (KAcha i Ania sa wegetariankami, wiec bylo wiecej dla nas:)
Posiedzielsimy w restauracyjce a potem podjelismy decyzje, aby zostac w tej przemilej wiosce. Chlopcy udali sie na zwiady, gdzie mozemy zostac na noc i po 20 minutach wrocisli z dobrymi wiesciami. Nasza przystania na ta noc byl Hotel Mountain View. Pokoj skromny, ale czysty, sam hotel niesamowicie polozony z przepieknym widokiem na okolice, wiec kazdy byl zadowolony. Do tego nie placiilsimy za nocleg nic, a jedynie za jedzenie, jakie mielismy zamowic. Poczatkowo po rozpakowaniu bagazy siedzielsimy na tarasie z rodzinka wlasciciela hotelu. To bylo bardzo mile, bo poczastowali nas mandarynkami, ktore w tej dolinie rosna na wielu drzewach:) Co ciekawe jak to podczas naszych podrozy bywa w kazdym hotelu powielalismy ta sama hostoryjke, ze ja i Manu jestesmy malzenstwem, tak aby uniknac jakichkolwiek osadow i problemow
Popoludnie bylo sielankowe. Siedzielsimy i podziwialismy widoki. Okolo godziny 19tej zdjedlismy wielki obiad- oczywiscie daniem dnia byl slawetny dhal bhat (po negocjcjach chlopcow- 200 nrs). Musze przyznac, ze jedzonko bylo naprawde wysmienite.
Wieczor spedzilsimy poczatkowo siedzac w trojke (ja, Nagu, Manu) przed wejsciem do jadalni, piszac pamietnik, rozmawiajac, podziwiajac gwiazdy. Potem dolaczyly do nas dziewczyny i zaczelismy grac w karty (gra oszustwa). Musze sie pochwalic, ze wygalam... czy to znaczy, ze jestem dobrym oszustem.. hihihi:)
Niestety po pewnym czasie zrobilo sie chlodno, ze nawet koce nie pomagaly. Poza tym coraz bardziej dokuczaly liczne owady, ktore skupialy sie wokol swiatla. Obsiadaly nas wszedzie i nie bylo to zbyt przyjemne:( Ucieklismy wiec do pokojow.
Pierwszy dzionek dobiegl konca. Podobal mi sie, bo byl taki sielankowy... taki prosty, a zarazem bajkowy:)
Oby tak dalej:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz