środa, 9 lutego 2011

Dzien slabosci... i cudowna wioska Jagat

29.10.2010

Bahundanda (1310m) -Ghermu (1130m)-Syange (1100m)-Jagat (1300m)- Chamche (1430m)

Niewiadrygodne, ale dzisiaj udala nam sie pobudka o 5:45. Wow.. czyzby gory nas mobilizowaly?!:) O 6:30 wszysyc byli juz w na dole, spakowani i gotowi do drogi. Slonce powoli wylanialo sie zza horyzontu i dolina wygladala coraz piekniej, coraz majestatyczniej. Poza mala klotnia z Manu sniadanie przebieglo sielankowo:) Banana pancake plus herbata z lemonka i usmiech na twarzy. Czyz mozna sobie wymarzyc cos piekniejszego, jak sniadanie na lonie natury w pieknych gorach? siedzielismy nalawce pod jednym z wielkich drzew z widokiem na cala doline. Pieknie.
Okolo 8.30, po oplaceniu wszystkich rachunkow wyruszylismy w droge. Znow niesamowite dzieciaczki na rynku w Bahundanda. Niestety tym razem nie bylo czasu na zabawy, trzeba bylo zmierzac do przodu. Po przejsciu przez wioske droga schodzila gleboko w dol doliny z ogromnymi tarasami ryzowymi... nie wiem dlaczego, ale te widoki przywolaly wspomnienia z Wietnamu.
Po drodze mijaly nas dzieci szkolne, ktore zmierzaly na lekcje do Bahundanda. Niestety z tym wiaza sie dwie niezbyt przyjemne historie. Najpierw dwojka chlopcow po prosbie o ich zdjecie probowala mi wyciagnac butelke z plecaka, a potem ta sama sytuacja miala miejsce pol kilometra dalej, gdy mala dzwczynka siedzac na tarasie pokusila sie o to samo. Smutne to...domyslam sie, ze nie jest tym ludzion latwo zyc w towarzystwie setek turystow przemierzajacycj ta tarse codziennie... niemniej to chyba ich nie tlumaczy do takiego zachowania:(
Niemniej postanowilam to olac i delektowac sie zielenia i cudnymi widokami. A naprawde bylo co podziwiac:) Po jakims czasie doszlismy do pierwszje wioski na naszej trasie - Ghermu(1130m). Niestety juz po drodze moj zoladek wolal pomocy.. chyba sie zatrulam. Co chwila skakalam na strone i czulam, ze rozwolnienie staje sie coraz trudniejsze do zniesienia. Ciezko mi bylo nawet dojsc do Ghermu. Pamietam jak przez mgle piekne pola ryzowe, na ktorych pracowali ludzie. Niestety nie moglam sie za bardzo na tym skupic, bo brzuch skupial moja uwage znacznie bardziej. W Ghermu zrobilismy niemal dwugodzinna przerwe. Najpierw polezalam chwile przy jednej z malych restauracyjek, potem wypilam herbate i bylo troche lepiej. Niestety moj stan zdrowia wstrzymal wszystkich w dalszej drodze, ale mam nadzieje, ze nie mieli mi tego za zle. Miejsce bylo przepiekne, slonce swiecilo naprawde mocno, bo bylo rowno poludnie, wiec najwiekszy upal.. wiec wydawac by sie moglo, ze idealny czas na postoj. Skusilismy sie tez na mala kapiel. Czesc z ekipy dzielnie wziela prysznic wczesniejszej nocy...ja potanowilam zachowac mycie wlosow na nieco cieplejsze warunki niz wieczorny mroz.. hihi. Dlatego tez wraz z Ania wyszorowalysmy nasze wlosy w kranie tuz przy sciezce...a to bylo z kolei kolejne ciekawe doswiadczenie:) W tym czasie, jak to na Manu przystalo zapewnial rozrywke wlascicielom restauracyjki i jak zwykle stal sie ich ulubionym turysta. Przypominam sobie niesamowite rozmowy loklanych starszych kobiet. Siedzialy naprzeciwko nas i rozmawialy w nieznanym nam jezyku, prawdopodobnie plotkujac o wydarzeniach tego dnia. To bylo super doswiadczenie, bo moglismy przyjrzec sie, jak dokladnie wygladaja, jak sie zachowuja.
Oczywiscie w tym czasie co chwila biegalam do toalety...ale warto wspomniec jaka byla toaleta. Prowizoryczna, na skraju pola, tuz nad przepascia...ale z niesamowitym widokiem na cala doline...hihi...jak widac nawet w toalecie mozna podziwiac krajobrazy:)
Na koniec tuz przed wyjscie ubawilismy sie mala historyjka z trzema chlopcami, ktorzy wlasnie wracali ze szkoly i natkneli sie na Nagu przy lokalnym sklepiku. Oczywiscie nie NAgu byl punktem zainetresowania, a jego kula. Najpierw nie mogli dojc co to, ale jak juz odkryli zastosowanie duzego patyka zaczeli improwizowac chodzenie. Ale ich to ubawilo... zreszta nas rowniez:) Nie moge nie wspomniec, ze Nagu nadal kulal i mial silny bol w nodze. Ale dzielnie szedl dalej. I aby nie bylo zbyt latwo okazalo sie, ze gdzies po drodze zgubil srube podtrzymujaca chwitnik w kuli, wiec i kula byla na wykonczeniu:(
Po dwoch godzinach wyruszylismy dalej...Nie bylo mi latwo, bo chodz leki z Polski zaczely dzialac to czulam sie slaba i odwodniona. Powli brnalam jednak do przedu. NAgu i Kacha oczywiscie byli daleko z przodu, ja z Ania i Manu na koncu:) Przy wyjsciu z Ghermu udalo mi sie popstrykac kilka zdjec kobiet, ktore zajmowaly sie wyrobem nici...najpierw czasaly wlosy jaka a potem bawily sie w ich przedzenie. WOW... to bylo ladne.
Po pol godzinie drogi trawersem, niemal po plaskim doszlismy do mostu, gdzie znajdowala sie koleja mala wioska Syange (1110m, niezbyt ciekawa). Po przejsciu przez most, szlak ciagnal sie szeroka droga wzdluz rzeki (niebawem po tej drodze beda jezdzic samochody:(). Mimo,ze nie bylo zbyt stromo, to niska wysokosc sprawiala, ze slonce bylo naprawde mocne. Czulam, ze pieke sie z kazdym jego promieniem.. do tego ten ciezki plecak. Poczatkowo plasko, a gdy droga dla samochodow sie skonczyla, szlak zaczynal piac sie stromo pod gore...wow... tutaj to sie zgrzalismy. Oczywiscie nie obeszlo sie bez krotkiej przerwy na odpocznek w cieniu i male slodkie conieco:) Potem znow bylo po plaskim. W pewnym momencie naszym oczom ukazala sie mala wioska, zloklaizowana na koncu doliny- Jagat (1300m). Wygladala slodko i jak sie potem okazalo byla rownie przyjezna. Nie wiedzielismy czy zostajemy tu na noc, bo byla juz godzina 15, czy tez idziemy dalej, wiec poczatkowo zatrzymalismy sie przy jednej z lodge'y, na odpoczynek. Co bylo urzekajace to grupka malych dzieci, ktore biegaly po glownej ulicy, z zainteresowaniem spogladajac na nas. Po pewnym czasie Manu zbratal sie z jednym z malych chlopcow, z ktorym pozniej spedzil ponad godzine grajac w badmintona. To bylo urocze. A my siedzielismy i ogladalismy to slodkie widowisko..hihi. Jak sie potem okazalo hostoria chlopca nie byla zbyt wesola. Zostal opuszczony przez rodzicow i tak naprawde jego wychowaniem zajmowala sie babcia, plus wlasciciel wspomnainej lodge'y. Jego historia jest smutna bo stracil ojca, gdy ten wyjechal do Dubaju w poszukiwaniu pracy. Gdy wrocil po 7 latach oazalo sie, ze jego zona wyszla juz za innego mezczyzne i chciala aby syn pozostal z nia i nowym malzonkiem. Niestety ojciec nie wyrazil zgody, wiec chlopiec pozostal w ziosce sam, bez mamy i taty... smutne to:( Moze dlatego tak szybko przylgnal do Manu... brak ojca, brak wzoru to ciezkie doswiadczenie dla chlopca w azjatyckim swiecie. Ale poza chlopcem bylo tez wiele innych dzieci, ktore zdobyly nasze serca. Takie urocze, slodkie, niewinne....siedzielismy i delektowalismy sie tymi chwilami. Jako posilek wystarczyla nam resztka polskiej kielbasy, plus chleb tostowy. Ania, Nagu i Kacha skusili sie na lokalne zupki:)
Pomimo ze miejsce bylo tak sielankowe i cudowne, postanowilsimy trzmac sie naszego planu i isc dalej....balismy sie bowiem, ze mozemy sie nie wyrobic z calym trekkingiem w ciagu trzech tygodni, wiec musielismy robic dzienny dystans:) A tego dnia jeszcze troche nam zostalo. Innym razem na pewno zostalibysmy w Jagat, bo wioska poza ciekawym wygladem (wszytkie domy byly z kamieni, podobnie sciezki miedzy domami, liczne kukurydziane stosy, dzieci grajace w lokalne gry na ulicach) miala jakas taka pozytywna atmosfere... ale nastepnym razem:)
Po wyjsciu z wioski droga prowadzila nadal szeroka droga, ale w przecudownej dolinie. W dole pynela wraca gorska rzeka, a dolina ograniczona byla przez strome stoki gor. Ahhh, jaka zielen pokrywala te stoki...az trudno to opisac. Cudo.. zalowalam, ze jest juz tak pozno, bo slonce schowalo sie za horyzont i klikanie zdjec nie bylo juz takie latwe.
Po pewnym czasie zaczeo sie robic szarzej i szarzej, a przed nami jeszcze 40 minut drogi. Gdy doszlismy do pieknego, ogromnego wodospadu, jaki splywal ze stromego zbocza do doliny bylo juz niemal ciemnawo. Manu byl zachwycony, bo nigdy wczesniej nie widzial tak wielkiego wodospadu. Tym bardziej zalowalismy, ze trafilismy tu tak pozno:( Ostatnie pol godziny drogi przemierzylismy w totalnej ciemnosci, ja Ania i Manu, bo reszta ekipy byla gdzies z przodu. Cale szczescie czolowki daly rade i okolo godziny 19-tej bezpiecznie dotarlismy do wioski Chamche.
Po sprawdzeniu dwoch lodge'y wybralismy Hotel Chyamche&Restaurant, ktory na zawsze zostanie w mojej pamieci. Dom byl caly drewniany wiec czulam, ze moga sie zdarzyc jacys przyjaciele w postaci pajakow, badz jaszczurek. Ale w wiekszosci przywyklam do tego. Niestety przyjaciel jaki pojawil sie w naszym pokoju pobil wszelkie oczekiwania. Juz na korytarzu widzialam kilka malych pajakow, ale to norma w gorach wiec postanowilam nie przykladac do tego wielkiej wagi. Gdy weszlismy do naszego pokoju dla pewnosci poprosilam Manu aby sprawdzil pokoj, czy nie ma tam innych towarzyszy. Oczywiscie Manu poogladal, ale nic nie znalazl. Dociekliwa Drahanka nie dowierzala jednak, wiec zajrzala tu, zajrzala tam... a gdy zajrzala pod poduszke na naszym lozku odkryla przeogromnego, gigantycznego pajaka, ktory zmacznie wylegiwal sie na naszym poslaniu. Pisk, krzyk i Drahanki nie bylo w pokoju. Tak wielkie pajaki widzialam tylko w zoo... wielkosci dloni. I pomyslec ze mialam polozyc glowe na tej poduszce. Od razu pobieglam do dziewczyn, a te poczatkowo sceptyczne do mojej paniki polecialy zobaczyc okaz. I zdziwily sie rownie mocno jak ja:) Byl Gigantyczny. Po chwili przyszla wlascicielka hotelu wraz z jednym z pomocnikow i zaczelo sie sciganie pajaka. 20 minut przesuwania lozka, zagladania w kazdy kat i zero efektu... czmychnal gdzies:( Bylam spanikowana bo przed oczami mialam obraz, ze sobie spokojnie spie w nocy, a nagle na moja twarz wchodzi pajak wielkosci dloni... I jak tu nie panikowac:( Ostatecznie nie mialam jednak wyboru, bylo pozno i nie bylo juz czasu na zmiane lodge'y, a zreszta czulam, ze w kazdej innej sytuacja musi sie powtorzyc. Oczywiscie dziewczyny rowniez mialy kilku towarzyszy, ale znacznie mniejszych, wiec nie bylo takiej paniki. w ramach uspokojenia zaserwowalam sobie cieply prysznic i bylo torche lepiej. Potem zeszlismy na kolacje, a ja rozmywlalam tylko, jak przezyje noc w gigantycznym pajakiem w moim pokoju:) Na koalcje zaserwowalismy sobie dhal bhat (230 nrs). Oczywiscie Manu zbratal sie z wlascicielka lodge'y (ktora jak sie potem okazalo, wiekszosc zycia spedzila w indiach, ale po slubie z Nepalczykiem wrocila do ojczyzny), ze nie placimy za pokoje, a jedynie za jedzonko wiec byl to dobry deal.. pytanie tylko czy gigantyczny pajak byl celowo w pakiecie??:):)
Na koniec wlascicielka zlitowala sie nad nami i dala dwa spray'e, ktore mialy nas ochronic od kolejnych przyjaciolmi. Mimo tego niezbyt latwo zasypialo mi sie z mysla o wieczornej przygodzie:(

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz