niedziela, 13 lutego 2011

Coraz wyzej...

Dzieciaczki w hotelu Chyamche

Nasze sniadanie:)
Wioska Chamche








W drodze do wioski Tal

Ktos tu sie meczy:)

Ufff... po dlugim podejsciu przyszedl czas na odpoczynek:)




Wioska Tal (1700m)

Szczesliwa Drahanka
Czasem napotykalismy na korek na szlaku:)



W wiosce Tal



Jedzonko, odpoczynek i sielanka w wiosce Tal

Wodospad tuz za wioska Tal
Dzieciece zabawy















Wlascicielka malej dhaby lepiaca samosy:)
Czasem mozna bylo napotkac wodospad nawet na srodku drogi






Nepalskie pomidory roznace na drzewach:)



Wiszacy most tuz przed wioska Karte











Widok na Dharapani daleko w dolinie
Radosc po dojsciu do Dharapani

Nasz hotel Tashi Delek
Odpoczynek
Widok z okna w naszym pokoju


Wiekszosc czasu spedzilsimy w jadalni
Slawetna "czampa porridge"

30.10.2010

Chamche (1430m)- Tal (1700)- Karte (1850m) - Dharapani (1860m)


O dziwo po wczorajszej przygody z pajakiem udalo mi sie przespac cala noc, a "przyjaciel" juz sie nie pojawil. I cale szczescie:)
Na sniadanie zaserwowalismy sobie jak zwykle champa porridge (140nrs). Niby nie smakuje zbyt dobrze, ale jak sie doda troche cukru to bardziej przypomina deser i nie ma problemow z jedzeniem:) Potem koncowka pakowania i wyjscie w dalsza droge... przed nami dosc dlugi dzien.
W wiosce panowal jeszcze cien, ale jak tylko wyszlismy kawalek za nia pojawilo sie piekne slonce. Zapowiadal sie piekny sloneczny dzionek. Poczatkowo droga prowadzila lekko w dol, potem przechodzila przez wiszacy most (na ktorym mialam mala sprzeczke z Manu o zdjecia), a dalej zaczelo sie podejscie. Poczatkowo lekko w gore, a potem coraz stromiej i stromiej:) Musielismy dzic zyskac dosc sporo na wysokosci, ponad 400metrwo, wiec tzreba bylo sie liczyc z wiekszym wysilkiem:) Oczywiscie jak zwykle Nagu i Kacha wysuneli sie na prowadzenie, a nasza trojka pozostala w tyle:) Podejscie bylo strome, ale widoki wokolo coraz barzdiej zachwycaly. Przepiekny kanion ze stromymi scianami po obu stronach... a my pielismy sie coraz wyzej. Po okolo 2godzinach podejscia doszlismy na szczyt wzgorza z ktorego rozposcieral sie widok na caly kanion. Wow.. zapieralo dech w piersiach. Zrobilsimy sobie tu krotka przerwe na odpoczynek i przekaski....w koncu jestesmy na wakacjach i mamy sie delektowac trekkingiem (tak naprawde to ostatnie stwierdzenie bardzo wzielsimy sobie do serca, zatrzymywalismy sie gdzie tylko nam sie podobalo, gdzie cos sie dzialo... tym sposobem przez caly trekking zawsze dodchodzilismy do celu jako ostatni i czesto o zmroku, przy czym inni robili to kilka godzin wczesniej:) No ale wszystkie miejsca, gdzie przystanelismy, wszystkie miejsca, gdzie mielismy jakies przygody wynagradzaly nam te pozne dojscia. I nie zalowalismy tego. Co bylo rozniez zaleta tej strategii to fakt, ze wszyscy turysci mijali nas z samego rana,a potem moglismy wedrowac w samotnosci. To bylo super...my i nepalski szlak:) Tak wiec czeste przystanki, nawiazywanie kontaktow z lokalnymi ludzmi i pozne dojscia do celu staly sie rutyna dla naszej trojki:):) hihihi
Po okolo 3 minutach z zejscia ze wzgorza dotarlismy do przeuroczej wioski Tal (1700m), polozonej w korycie himalajskiej rzeki. WOW... to dopiero byl widok. Rzeka rozwidlala sie na kilka odnog, pomiedzy ktorymi znajdowaly sie kamienne wysepki, na jej brzegu lezala wioska Tal, a wszyatko to znajdowalo sie w przepieknej dolinie wcinajacej sie w przecudowny gorski kanion. Cudownie!!!. Niestety samo zejscie do wisoki zajelo nam troche czasu, bo jak sie okazalo nie bylismy tu sami. Tak naparwde pierwszy raz spotkalismy sie z takim tlumem ludzi...az ciezko bylo przemieszczac sie do przodu, turysci, tragarze, koniec...a miedzy nimi my:)
Po dojsciu do wioski Tal w jednym z hoteli (Tilicho Hotel) spotkalismy dwojke naszych przyjaciol. To bylo zaskoczenie, czekali na nas:). Poniewaz byl srodek dnia, samo poludnie, nie bylo wyboru jak przeczekac ten jabardziej upalny czas. Zamowilismy sobie male jedzonko (makaron z warzywami- 240 nrs i goraca wode- 20nrs), a potem siedzac pod parasolem na swiezym powietrzu odpoczywalismy. To byl sielankowy czas.... NAgu nawet podsypial sobie troche:) Z kolei Manu wdawal sie w rozmowy z wlascicielka hotelu, wypytujac o wszelkie mozliwe rodzaje "pickle", jakie produkowala. Potem rozmowa z pickle przeszla na loklany alkohol, itd. Oczywiscie nie obeszlo sie bez degustacji, wiec Manu byl caly szczesliwy:)
Po godzinie nasiadowki postanowilismy isc dalej...
Po godzinie postanowilsimy zebrac sie dalej... tuz za wioska Tal znajdowal sie piekny wodospad. Jedyna osoba ktora zdolala sie nim nacieszyc byla jednak Ania, ktora troszke wczesniej wyszla z hotelu i siedziala sobie w cieniu nad rzeka delektujac sie spadajaca w wielkim hukiem woda:) Nie bylo jednak czasu na dluzsze siedzenie, bo przed nami jeszcze sporo do przejscia. Tuz za Tal sciezka prowadzila przez wysoki kanion., w ktorym paslo sie wielkie stado owiec...To bylo urokliwe miejsce i wraz z Ania przed dluzsza chwile pstrykalysmy zdjecia, robilysmy filmiki. Co mnie niestety zaniepokoilo w tym czasie to kolejny bol brzucha i rozwolnienie. Przyczyna musiala byc woda badz jedzenie w ostatniej wiosce. Ohhh, jaka byla zla, a zarazem zaniepokojna... codziennie ta sama historia. Poza sama niewygoda takich dolegliwosci marwtilam sie oslabieniem, ktore one powodowaly.. przezd nami jeszcze trzy tygodnie chodzenia, a tu codziennie problem z zoladkiem. Balam sie rowniez ze powodem moze byc woda, co oznaczalo, ze problem moze sie pojawiac do konca wyjazdu:( Dziwilo mnie to torche, bo przeciez podczas trekkingu pod Everesst pilam ta sama wode, uzywalam tych samych kropelek, a nigdy nie chorowalam. A tu codziennie. Co sie dzialo?!
Niestety jak sie potem okazalo nie tylko ja mialam ten sam problem tego dnia. Troche pozniej Ania zauwazyla ten sam problem, wiec biegalysmyw krzaczki na zmiane. Niestety nie bylo to wesole bieganie:(. Ale wracajac do opowiesci.
Poniewaz skupilysmy sie na owieczkach i pieknych widokach wraz z Ania zostalysmy niezle w tyle. NAwet Manu wyprzedzil nas sporo. Cale szczescie poczekal na nas na koncu ielkiego kanionu, gdzie znajdowal sie most. Od tego moemntu szlismy znow razem, a z kolei Ania uciekla nieco do przodu. Jak sie potem okazalo cale szczescie, ze Manubyl ze mna, bo tuz przed dojsciem do kolejnej wioski dostalam takiego bolu brzucha, ze nie mialam sily isc. Cale szczescie po drodze znalazla sie mala pseudo wioska z trzema domami.. jak tam dobieglam, rzucilam plecka gdzie popadnie i z blagalnym wzrokiem pytalam lokalnych gdzie jest toaleta. Co ciekawe jedyna odpowiedzia jaka dostalam bylo sformulowanie..."Nie ma". Nie bylo mi za wesolo, bo od ostanich 30 minut szlismy szlakiem, ktory prowadzil dosc szeroka droga, po ktorej zstronach nie bylo zadnego miejca na skok w bok. z jednej strony skalista wysoka sciana, z drugiej urwisko... a na drodz turysci... wiec sytuacja byla naprawde niefajna. Dlatego z taka radoscia zareagowalam na widok tych kilku zabudowacn. Jak sie jednka okazalo nie znalazlam tego co chcialam. W akcie desperacji nie pozostalo mi nic innego, jak wspiac sie na stok tuz przy zabudowaniach. Cale szczesce to rozwiazanie mnie uratowalo. Kolejny wegiel i wiara, ze rozwolnienie minie. Poniewaz czulam sie maksymalnie slaba zatrzymalam sie z Manu w jednym z tych zbaudowan. Co ciekawe wlasicicel byli niesamowicie mili i przyjazni do mnie i do Manu. Jak zwykle Manu zrobil furore i wszysyc go oda razu pokochali. Mnie najbardziej zauroczyla wlascicielka, ktora podczas naszego pobytu robila samosy. Wow.. to byl fajny widok lokalnej kuchni. Obok wspomnianych osob byly rowniez trzy nepalskie kobiety, ktore rowniez zmierzaly do Dharapani:) Podczas pozniejszej drogi spotkalismy je kilkakrotnie:)
gdy moj bol nieco ustapil poszlismy dalej. Nie dlugo zajelo nam aby dogonic Anie, rozniez nie czula sie zbyt dobrze, wiec dreptalismy powoli do przodu. Szlak nadal prowadzil szeroka droga, ktora potem zwezyla sie na mala sciezke i zaprowadzila nas do kolejnje malej, ale jakze urokliwej wioski. Tu Manu wdal sie w kolejne pogaduchy z lokalna kobieta z dwojka dzieci. Rozpoczela sie od krotkiego pytania o drzewo pomidorowe, a skonczylo na polgodzinnej rozmowie. Co mnie zaskoczylo to faktycznie drzewa, na ktorych rosly pomidory. WOW, czegos takiego jeszcze nie widzialam:) Ksztalt pomidorow tez jest inny, sa znacznie mniejsze, bardziej owalne. Czegos takiego w Polsce nie widzialam:)
Dalsza droga nie byla juz ciezka....lekko pod gore, szeroka droga przygotoana do jazdy samochodami. Cale szczescie nie ma jeszcze mostow, przez ktore te samochody moglyby sie przemieszczac z brzegu na brzeg, ale mysle, ze to kwestia kilku kolejnych lat i wokol Annapurny bedzie mozna jezdzic jeepami. Niestety:(
tuz przed kolejna wioska Karte czekalo nas przejscie przez kolejny wiszacy most. Wioska byla urokliwa ale nie mielsimy zbyt duzo czasu. Bylo pozne popoludnie, a my jeszcze w buszu:). Niestety podczas ostatniego odcinka miedzy Karte a Dharapani Ania niedomogla, wiec robilismy co chwila przystanki na odpoczynek. W ostatecznosci do Dharapani (1860m) doszlismy, gdy slonce bylo juz nisko za gorami. Nagu czekal przy samym wejsciu do wioski, wiec to bylo mile przybycie:)
Cale szczescie Nagu zalatwil nocleg. Zatrzymalismy sie w pierwszym hoteliku przy wejsciu do wioski - Tashi Delek Hotel. Nocleg mielismy za darmo, pozostalo jedynie zaplacenie za jedzonko. Pokoik byl bardzo maly, skromny, ale czysty. Co mi sie najbardziej podobalo to przepiekny widok na olbrzymia sciane skalna po drugiej stronie rzeki.
Po dotarciu do hotelu leniuchowalismy troche lezakujac na lozku, wiec widok ten przyprawial nas o usmiech na twarzy:) Gdy slonce calkowicie zaszlo zrobilo sie niestety bardzo zimno i jedynym miejscem, gdzie mozna bylo sie schronic byla jadalnia. Przesiedzielismy wiec caly wieczor w jadalni rozmawiajac, czytajac, piszac notatki i ustalajac plan na kolejne dni:). Na kolacje zaserwowalismy sobie jak zwykle dhal bhat (320nrs). Dhal bhat jest najlepszym rozwiazaniem w Nepalu, gdyz podobnie jak w Indiach w przypadku tego dania istnieje zasada, ze mozna prosic o dokladke ile razy sie chce, az zoladek bedzie pelny. DLatego tez korzystalismy z tego przywileju jak sie da. Nasmiewalysmy sie z Ania, ze jemy jak prosiaki...ile sie da:) No ale co zrobic, w koncu z czegos musimy miec energie na noszenie ciezkiego plecaka i wchodzenie coraz wyzej i wyzej:)
Warto dodac ze bardzo przyjemny czas spedzilsimy na rozmowie z obecnym wlascicielem hotelu. Jak sie okazalo nie byl to faktyczny wlasciciel miejsca, a jedynie wynajemca i z tego co nam powiedzial ceny za wynajem budynkow w tym rejonie sa przeogromne i naprawde wielu turystow trzeba przyjac, aby pokryc roczne koszty wynajmu. Przykro nam bylo sluchac jego historii, ale co moglismy zrobic:(
Okolo 11tej ucieklismy do swoich pokojow na odpoczynek:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz